Pierwszy poważny zakręt zaliczyłem w wieku 9 lat. Nie byłem wówczas świadom, iż zdefiniuje on późniejszy przebieg trasy, na której nadal się znajduję. Trudno zresztą wymagać tak głęboko posuniętej predykcji od dzieciaka, który jak rówieśnicy zabija się o Pokemony z chipsów, usuwa drabinki z basenów pełnych simów i beczy po śmierci zwierzaka w tamagotchi. Nie rozumiałem czemu nauczycielka dopytuje o moje samopoczucie i wzywa rodziców na rozmowy, czemu zaczynam mrużyć oczy i zmuszony jestem przesiadać się do kolejnych ławek usytuowanych bliżej tablicy, czemu wypraszają mnie z kolejnych gabinetów okulistycznych rzucając do moich rodziców: Syn robi sobie z Państwa jaja i tyle…

Choroba Stargardta – bo właśnie tak nazywa się ów zakręt – to wada wzroku, o której sporo znajdziecie w sieci, a która – obrazowo rzecz ujmując – przypomina stan tuż po wejściu z ulicy do ciepłej kawiarni w grudniowe popołudnie. Niby wszystko fajnie, ale ten kto nosi okulary wie, że wystarczy kilka sekund, aby szkła zaparowały. W moim przypadku – oraz Piotrka, z którym wspólnie działamy – nie da się ani przetrzeć szkieł, ani nawet zdjąć okularów.

Pamiętam pierwszą wizytę u okulisty, na której potraktowano mnie poważnie. Seria badań, które zajęły blisko miesiąc i diagnoza. Zapamiętałem ją jednak z zupełnie innego powodu. Siedząc na korytarzu i czekając na swoją kolej w pewnym momencie drzwi do gabinetu pani doktor otworzyły się i wyszedł z nich zapłakany facet około czterdziestki. Okazało się, że był on zawodowym kierowcą tira, u którego zdiagnozowano wadę eliminującą go z dalszej pracy. Gość zmuszony był do nagłej zmiany życia, które wiódł jak chciał. Wyobrażacie sobie z dnia na dzień zrezygnować z czegoś, co kochacie? Ja też nie. Pani doktor opowiedziała mi to nie bez przyczyny i choć wówczas nie do końca łapałem kontekst wypowiadanych słów, teraz wiem, że miała rację. Powiedziała, że choć mojej wady nie da się leczyć i choroba przez pewien czas będzie postępować, to w moim wieku wszystko da się jeszcze poukładać.

Moi rodzice nie zastanawiali się długo co zrobić z tym faktem. Kraków zamieniliśmy na Lipnicę Murowaną, zatłoczone ulice miasta na spokojne wiejskie drogi, a wielką szkołę masową na placówkę, w której uczył się mój tata i gdzie ludzie dobrze się znali. Tak jak reszta dzieciaków sam chodziłem do szkoły, grałem w piłkę na lekcjach wychowania fizycznego i podpierałem ściany na szkolnych dyskotekach organizowanych w środku dnia z materacami powciskanymi w okna, które i tak co kilka minut spadały na parkiet z głośnym plasknięciem. I choć z czasem wszystkie rzeczy, które robili moi rówieśnicy przychodziły mi z większym trudem, to prawie nigdy nie czułem się gorszy lub słabszy, bo zawsze miałem obok siebie kilku kolegów i koleżanki, dla których moje ograniczenia nie stanowiły problemu.

Oczywiście, zdarzały się przypadki, w których jakaś szkolna banda brała mnie na celownik jako najsłabszego w stadzie. Pamiętam zajęcia z informatyki, gdzie jeden ze starszych uczniów widząc jak blisko trzymam twarz monitora przycisnął mi głowę do ekranu pytając: Czy teraz lepiej widzę?Wystarczyło kilka sekund, by chłopaki z mojej klasy poderwali się do niego – niestety, nie takich zamiarów się spodziewałem. Krzycząc: Odwal się! To jest nasz ślepy – odepchnęli kolesia i chwilę później to oni przyciskali moją gębę do ekranu. Były to jednak incydenty. Mam dużo więcej zdecydowanie weselszych chwil spędzonych w gronie czwórki moich dobrych znajomych, z którymi niestety teraz kontakt jest mocno poszarpany, a którym nie przeszkadzał fakt, że w bitwie na śnieżki nie jestem w stanie nikogo ustrzelić, kiedy jedzie się ze mną na rowerowy wypad to nie ma co liczyć na zabójczą prędkość, albo że po zmroku trzeba odprowadzić mnie do domu.

Po kilku latach spędzonych w tak zwanej masówce, którą ukończyłem przy mocnym wsparciu ze strony chętnych do pomocy nauczycieli, koleżanek i kolegów z klasy, trafiłem do szkoły dla niewidomych i słabowidzących w Krakowie. To tam w 2008 roku pierwszy raz spotkałem Marcina oraz Piotrka. Poznałem tam też wielu innych ludzi, którzy swoją postawą pokazywali mi, że kłopot ze zdrowiem nie zawsze musi być faktycznym problemem. Nie wchodząc w zbędne szczegóły z tego okresu, które może kiedyś pojawią się w kolejnych moich tekstach – o ile ten przypadnie Wam do gustu – przeskoczę teraz do długo wyczekiwanego ronda.

W 2012 roku ukończyłem technikum i poszedłem na studia. Mój wybór był bardzo stereotypowy. Wada wzroku? Może masaż? Może fizjoterapia? Tak! Zróbmy to! Zmarnujmy czas i energię na robieniu czegoś, co w ogóle mi się nie podoba! To był dziwny okres. Studiowałem coś niebędącego dla mnie. Warunki z kolejnych przedmiotów i kultywowanie filozofii „Pan da trzy” – szeroko pojmowana mordownia, w której mimo wszystko mogłem liczyć na wsparcie koleżanek i kolegów ze studiów. Wytrzymałem dwa lata, tuż po rozpoczęciu trzeciego roku zrezygnowałem. Pamiętam dobrze moją rozmowę telefoniczną z kumplem, który uczył i nadal uczy masażu w policealnej szkole integracyjnej. Szczerze powiedziałem mu co czuję, a on równie szczerze opowiedział mi o tym, jak i on pod naciskiem otoczenia zmuszony był zrezygnować z miłości do sztuki, którą chciał studiować na rzecz czegoś, co jemu nie do końca odpowiadało, ale odpowiadało jego rodzicom. Powiedział, żebym miał w nosie zdanie innych (wybacz mamo) i poszukał czegoś, co sprawi mi przyjemność.

Licząc od początku studiów – na rondzie kręciłem się prawie cztery lata. Nie było to nic przyjemnego ani dla mnie, ani dla moich rodziców. Nie miałem pracy, a moją rozrywkę stanowiły imprezy, kolejne odcinki „Przyjaciół” (kocham ten serial) oraz FM, przy którym spędziłem blisko pół roku potrafiąc siedzieć przez bite dwadzieścia godzin na dobę, dzień w dzień. Na marginesie dodam, że wystarczyła systemowa lupa i nos blisko ekranu – w tamtym czasie moim życiowym osiągnięciem była powtórka sukcesu Barcelony Pepa z sezonu 2008/2009, choć tak po prawdzie owocami mojego „zaangażowania” były wiecznie zmęczone oczy i narastająca izolacja społeczna.

W 2015 roku przypadkiem spotkałem Marcina i Martina Junga, którzy w wakacje przygotowywali się do wyjazdu na Mistrzostwa Europy w Hereford z reprezentacją blind footballu. Rozmowa była krótka, chłopaki wracali z treningu i zapytali, czy nie dałbym rady wpaść kiedyś do nich pomóc – dodam, że przez większość marnowanego czasu regularnie uczęszczałem na treningi piłkarskie organizowane przez jednego z nauczycieli wychowania fizycznego w ośrodku dla niewidomych. Kilka dni później zadzwonił Piotrek zapytać, czy nie przyszedłbym do nich na najbliższy trening blinda. Potwierdziłem obecność i kolejnego dnia pomagałem chłopakom na boisku u Salezjan.

Pomagałem chłopakom również podczas kolejnych treningów, po wszystkim wyskakiwaliśmy na jakieś piwko i pizzę, i chłonąłem od nich chęć działania i bezproblemowe podejście do swoich ograniczeń. Jak możecie się domyślić, był to przełomowy okres w poszukiwaniu zjazdu z ronda.

Po powrocie z Anglii chłopaki założyli drużynę, a ja za ich namową przestałem tylko pomagać. Treningi były ciężkie. Prowadzenie piłki przychodziło mi z trudem, podobnie jak powrót na trasę bez nieskończonego zakrętu w lewo. Jeszcze tego samego roku dostałem pracę w prowadzonym przez nich stowarzyszeniu, moje zaangażowanie pozwoliło mi wywalczyć pierwszy skład, w 2017 roku podjąłem studia na WH AGH, które tym razem mi się podobają, a w tak zwanym międzyczasie, ze wspomnianą już dwójką moich przyjaciół założyliśmy fundację oraz firmę.

Czy teraz jest mi łatwo? Skłamałbym mówiąc, że oczywiście. Właśnie dla tego postanowiłem napisać ten tekst – głównie dla Was, ale również trochę dla siebie, bo gdzieś pod skórą czuję, że zaczynam zbliżać się do kolejnego ronda i nie chciałbym znowu na nie wbijać. Być może wśród Was jest ktoś, kto właśnie teraz szlifuje rekord okrążeń. Zwolnij człowieku i zacznij rozglądać się na boki za odpowiednim zjazdem, przy którym zobaczysz odpowiedni znak, odpowiednich ludzi. Marcin w poprzednich tekstach pisał o istocie zaangażowania w działanie, rozwój osobisty i wiarę w siebie. Zgadzam się z nim w stu procentach, jeśli jednak nie będziesz dostrzegać na swojej trasie dobrych ludzi i odpowiednich drogowskazów, to co najwyżej opanujesz do perfekcji samotną jazdę w lewą stronę, podczas której pojazd prowadzisz zębami – a jak zgrabnie zauważył to Jaskier z powieści Andrzeja Sapkowskiego: Jedyną czynnością, która dobrze wychodzi samotnym, jest samogwałt.

To nic złego zrobić kilka nadprogramowych kółek, wybrać zły zjazd lub stanać na poboczu. Złem jest niedostrzeganie ludzi, którzy pomogą Ci pokonać trasę. Rodzina, przyjaciele, koleżanki i koledzy ze szkoły, a nawet przypadkowo spotkani ludzie, których nigdy więcej nie zobaczycie – odczytujcie znaki, bo nawet najbardziej stromy podjazd i dziurawa droga mogą zostać ominięte dzięki nim. Pęknie Ci opona na trasie, albo silnik nie wytrzyma trudów podróży? Szukaj ludzi – lepiej upaprać się przy robocie z kimś, niż zrobić coś samemu czując niezrozumiałą dumę ze źle wykonanej pracy.

Kończąc ten przydługi wpis, chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden istotny aspekt, z którym sam nadal mam kłopoty. Jeśli prujesz przez życie, to staraj się prowadzić ten pojazd samemu, ale nie we wspomnianej powyżej samotności. Nie ma nic gorszego od siedzenia na tylnej kanapie we własnym wozie i czerpanie radości z posiadania szofera. Bliscy mają być dla Ciebie maksymalnie odpowiednim pilotem, ale jeśli oddasz im „kółko” to pojedziesz w podróż ich życia, a tego chyba nie chcesz? Słuchaj rad, proś o wsparcie, a jeśli ich opinia nie przypada Ci do gustu, to nie podkręcaj głośności, bo nagle przypomniałeś sobie, że jesteś fanem Zenka, który akurat teraz leci w radiu – przemyśl sprawę, opracuj trasę i jedź ostrożnie nie krzywdząc innych uczestników.

Dzięki i szerokości.

PS

Przymknijcie oko na błędy w stylistyce, interpunkcji i/lub ortografii (tego trzeciego chyba udało mi się uniknąć).

Autor: Mateusz Krzyszkowski