Marcin Ryszka: Dzień dobry! Dzisiaj ze mną jest Szymon Wasiłowicz, niewidomy artysta. Za chwilę ustalimy sobie, czy jest bardziej piosenkarzem, jazzmanem, czy może poetą. Cześć Szymon, witam cię serdecznie!
Szymon Wasiłowicz: Witam ciebie, dzień dobry państwu.
MR: Za oknem aura niezbyt ciekawa, ale w Twoim życiu z tego co wiem, wiele się dzieje. Chyba jesteś cały czas rozgrzany na pełnych obrotach.
SW: Jak najbardziej, rozgrzany do czerwoności. W zasadzie odpoczynku brak.
MR: Tutaj musimy wystartować od początku. My znamy się dobrze i dosyć długo, jednak wiadomo, że są osoby, które po raz pierwszy mają z tobą kontakt. Zadam ci kilka pytań na rozgrzewkę. Powiedź Szymon, kiedy przeszedłeś na te ciemną stronę mocy? Bo to nie jest tak, że jesteś osobą niewidomą od urodzenia.
SW: Tak naprawdę, na ciemną stronę mocy, jak to trafnie ująłeś, przeszedłem jakieś 15 lat temu. Pochodzę z Warmii, jednak wszystko zaczęło się w Krakowie, jeśli chodzi o przygodę z muzyką, czy później z poezją. Tutaj otworzyły się potężne możliwości i przede wszystkim spotkałem takich ludzi, którzy pociągnęli to dalej. Zawsze chciałem pracować jako muzyk, jako artysta, jako poeta. Potrzebowałem kogoś takiego kto da mi tego przysłowiowego kopa.
MR: Czy Tobie muzyka i poezja towarzyszyła już wcześniej nim straciłeś wzrok, czy to wszystko zaczęło się jak zostałeś osobą niewidomą?
SW: Na większą skalę to się zaczęło dopiero jak straciłem wzrok. Natomiast wcześniej coś tam próbowałem. Te pierwsze utwory światła dziennego nie ujrzały, trafiły do szuflady. Natomiast później, w szkole dla niewidomych, dostałem propozycję wydania pierwszego tomiku. To było dla mnie zaskoczeniem. Na początku dostałem zlecenie napisania wiersza dla UKS Salwator, dla klubu sportowego z Tynieckiej.
MR: Przedstawiłem cię jako artystę, a dusza sportowca też w tobie drzemie.
SW: Drzemie i drzemała tak naprawdę od zawsze. Chciałem być sportowcem, to były moje pierwsze ambicje. Wiązały się one z piłką nożną, wioślarstwo zostało zaszczepione też troszeczkę później.
MR: O te piłkę cię jeszcze zapytam. Bardziej Stomil Olsztyn czy Wisła Kraków w takim razie?
SW: Tak (śmiech)
MR: Wyciągasz pomidora? (śmiech)
SW: Zdecydowanie (śmiech). Ale właśnie, miłość do wioślarstwa jest jak najbardziej zaszczepiona. Mój pierwszy wiersz tytułowy nosi nazwę „Trening”.
MR: Pamiętasz jakiś fragment?
SW: Oj niestety nie.
MR: To teraz Cię zaskoczyłem.
SW: To było lata temu, 2017 rok. Sporo czasu minęło. To tamci ludzie w Poskwitowie, zapoczątkowali moją przygodę z poezją. Pokierowali mnie do dyrektora szkoły, który umożliwił mi wydanie tego tomiku. To dzięki niemu oraz fundacji Sapere et Gaudere, właśnie z Poskwitowa, mogłem wykonać pierwszy krok.
MR: Dlaczego straciłeś wzrok? Miałeś wtedy 13 lat prawda?
SW: Dokładnie tak, 13 lat. To była choroba, która postępowała. Od urodzenia byłem jednoocznym, niedowidzącym człowiekiem. Natomiast radziłem sobie o tyle dobrze, że gdzieś tam grałem w nogę. Ze sportem zawsze byłem za pan brat. Natomiast później, w konsekwencji trwania choroby, po prosu zgasło światło.
MR: Jak to się stało, że trafiłeś do ośrodka na Tynieckiej w Krakowie?
SW: Gimnazjum skończyłem w Olsztynie, w szkole integracyjnej. Później zapragnąłem czegoś więcej. Chciałem zdobyć zawód i wykształcenie, które da mi chleb. Na jednym ze spotkań przy herbatce spotkałem się z moim znajomym i powiedziałem mu o tym, że chciałbym zdobyć zawód. Chciałbym się gdzieś uczyć, jednak jestem niewidomy i nie wiem co mam z tym zrobić. Wtedy on powiedział mi o szkole w Krakowie i zachęcił do złożenia tam dokumentów. Dyskutowaliśmy cały wieczór. Ostatecznie złożyłem papiery i zostałem przyjęty. Były tam egzaminy wstępne, także do szkoły muzycznej. Jako człowiek z Warmii miałem na uwadze szkołę w Warszawie. W Laskach jest szkoła dla niewidomych. Niestety nie było szkoły muzycznej w Warszawie.
MR: W Laskach nie ma szkoły muzycznej?
SW: Tak mi się wydawało. Nie wiem co prawda, czy dobrze myślę. Wtedy wybór padł od razu na Kraków. Nie tylko szkoła muzyczna była kryterium przy doborze szkoły. W Krakowie była możliwość zdobycia zawodu korektora i stroiciela instrumentów muzycznych.
MR: Tego kierunku już chyba nie ma?
SW: Nie ma, niestety nie. Stroicieli jak na lekarstwo, również i w Krakowie.
MR: Czyli jesteś bogatym człowiekiem w takim razie?
SW: Czy ja wiem, pieniądze to nie wszystko.
MR: Pieniądze to nie wszystko, ale trzeba je mieć, jak to ktoś w pewnym filmie powiedział.
SW: Dokładnie tak. Natomiast powiem szczerze, Kraków mimo wszystko uwrażliwił mnie duchowo. Właśnie ta poezja, jeśli chodzi o materializm, oderwała mnie od takiej twardej rzeczywistości. Dzięki niej zacząłem troszeczkę bujać w obłokach. Oczywiście w pozytywnym sensie. Jeszcze wtedy stojąc twardo na ziemi, po utracie wzroku, zdecydowałem, że zajmę się strojeniem instrumentów muzycznych. Był też egzamin do szkoły muzycznej, do której się dostałem. Co było zaskakujące, dostałem się na organy, a nie na perkusje na którą startowałem.
MR: Byłbyś w stanie zagrać na Mszy w kościele?
SW: Myślę, że tak. Musiałbym trochę poćwiczyć. Później się okazało, że te organy, które kończyłem wcześniej na Tynieckiej były mi bardzo bliskie. Również dzięki nauce gry na organach wylądowałem jako... masażysta.
MR: Zaraz sobie przejdziemy do tej twojej drugiej twarzy, jeśli chodzi o masaż. To jest na pewno ciekawy temat. Chciałem cię jeszcze zapytać, czy pamiętasz pierwszą noc w internacie. Ile musiałeś przejechać do Krakowa? Pamiętasz swoje pierwsze wrażenie poza domem?
SW: Z Krakowa do Olsztyna jest dokładnie 540km. Pamiętam to dokładnie. Nie spałem dlatego, że byłem niezwykle podekscytowany. Ekscytacja była na wysokim poziomie. Bardzo pragnąłem już zacząć naukę w tej szkole. Wcześniej uczyłem się w domu indywidualnym tokiem.
MR: Czyli nie miałeś lekcji w klasie?
SW: Dokładnie. Natomiast, miałem fenomenalnych nauczycieli, do których z tego miejsca śle ukłony. Nauczyciele przez duże N, ludzie z powołaniem. Jednak później stwierdziłem, że pojadę do Krakowa. Lęku nie było, za to była ekscytacja. Już chciałem zacząć i działać. Tym bardziej, że od razu zasięgnąłem języka u ludzi, którzy się wcześniej tam uczyli. Powiedzieli, że jeśli się zdecyduje na prężne działanie w tej szkole, to na pewno dam radę i spotkam potężne możliwości, które na mnie czekają.
MR: Ty jesteś takim fenomenem, bo właśnie wiele osób, które zmienia swoje życie jest takie wystraszone i bojaźliwe. A ty odważnie robiłeś to po to, żeby zainwestować w siebie, aby w przyszłości było ci lepiej.
SW: Dokładnie tak, gdzie ja nie wiedziałem, że ten wzrok stracę. Moim marzeniem było ukończenie szkoły muzycznej. Paradoksalnie straciłem wzrok, ale zyskałem o wiele więcej: szkołę muzyczną, przyjaciół, których generalnie mam do dzisiaj oraz rozwój kariery jako jazzman, poeta, artysta, a później jako masażysta również.
MR: Czujesz się bardziej jazzmanem, czy bardziej poetą?
SW: Powiem ci szczerze, że jazzmanem i poetą. Dlatego, że bez dobrego tekstu, nie ma dobrego jazzu. Uwielbiam utwory instrumentalne, natomiast tekst, to jest właśnie głębia, nad którą człowiek, może się pochylić. Może przemyśleć pewne kwestie, nawet jeśli nie zna się na muzyce. Bardzo dużo osób wie mało o aranżacji i kompozycji. W takim momencie oni się pochylają nad tekstem i po prostu płyną razem z tym swingiem, który gdzieś tam buja w obłokach.
MR: Będąc na scenie masz taki dyskomfort, że nie widzisz publiczności? Przeszkadza ci to w występach?
SW: Absolutnie nie przeszkadza, wręcz jest dla mnie bardzo dużym plusem. Feedback jest zawsze, wyraźnie się go czuje od ludzi, którzy cię słuchają. Nawet jakieś gwizdy, krzyki. Jazz jest fenomenalny, bo nie jest hermetyczny. Przy koncertach muzyki klasycznej masz absolutną ciszę. Natomiast zobacz co się dzieje przy jazzie. Wychodzisz na scenę, śpiewasz i jest show. To są przeważnie kluby jazzowe, ta muzyka oddycha razem z tobą. Razem z twoim napięciem ulatuje do słuchaczy i wtedy oni dają ci informacje zwrotną, która jest niesamowita i nakręca cię jeszcze bardziej. To jest spirala nie do zatrzymania.
MR: Trochę to porównam do sportu. Jest takie coś, że na treningu jak sportowiec by się nie starał, nie jest wstanie zmobilizować się i osiągnąć takiego poziomu jaki jest na samych zawodach. Czy jest mecz, czy jest jakiś start np. w zawodach pływackich. Wtedy, kiedy pływałem, czy teraz jak gram w piłkę nożną, w blind football, to nie jest możliwe osiągnięcie takiej mobilizacji i zaangażowania jak jest to na meczu. Czy w muzyce jest podobnie, że nigdy nie zaśpiewasz tak samo na próbie, jak na występie?
SW: Zdecydowanie. Jest adrenalina, są endorfiny, które jednak się wydzielają na tym koncercie. To niesie muzykę i człowieka. Wyraźnie czujesz ten zespół, który ci gra, jest z nim również wspaniała komunikacja. To jest naprawdę fenomenalne. Tak w studiu nie zaśpiewasz. To oczywiście zależy, czy ktoś się czuję lepiej w studiu, czy gdzieś na scenie. Jednak ja uważam, że studio jest hermetyczne troszeczkę. A wychodząc na scenę dajesz z siebie wszystko. Mikrofon to niestety taka lupa, wszystkie niedociągnięcia są zauważane.
MR: Pamiętasz jakiś swój występ, gdzie po występie myślałeś, że już nigdy w życiu lepiej nie zaśpiewasz?
SW: To był festiwal w Katowicach, gdzie śpiewałem standard jazzowy Michaela Buble „Spider man”. Jest to świetny kawałek, kapitalnie zaaranżowany przez zespól Michaela Buble. Powiem szczerze, że to była faktycznie petarda. Tam było dużo oddechu, dużo przestrzeni dla wokalisty, jeśli chodzi o improwizację, czy scat. Czyli te elementy jazzu, które są nieodzowne. Informacja zwrotna publiczności była niesamowita. Mało tego, był taki występ, gdzie pojechaliśmy na Ukrainę. To było w winnicy, śpiewałem New York. Była tam olbrzymia scena, bardzo dużo ludzi. Niesamowite nagłośnienie, akustycy dali czadu. Czułem się niesamowicie uskrzydlony. Mało tego, ludzie zaczęli skandować, co było dla mnie wielkim zaskoczeniem. No po prostu genialnie. Później po zejściu ze sceny był bankiet, jakieś dalsze propozycje się posypały. Niezapomniane wrażenia, chętnie bym to powtórzył.
MR: Jest takie coś jak, team spirit między wokalistom, a zespołem? Musicie ze sobą spędzić ileś tych godzin na próbach, ileś tego barszczyku, później na tym bankiecie wypić, żeby między wami zaiskrzyło, żeby między wami była chemia i żebyście się dobrze poznali?
SW: To zależy. Ja przeważnie, jeśli gram z jakimś zespołem to jest zadanie dla wokalisty, żeby się dostosować niejako do tego co gra zespół. Natomiast powiem szczerze, że miałem takie zespoły, które po prostu płynęły. Jak to śpiewał Frank Sinatra „Fly me to the moon.” Po prostu popłynęło to do księżyca, czuło się, że oni kochają to co robią. Rozumieliśmy się bez słów. Oni wiedzieli co ja chcę przekazać, ja wiedziałem, czego od nich oczekuję i oni doskonale znali moją intencję. Znali mnie jako wokalistę wcześniej i znali moje wymagania. Przeważnie z obcymi zespołami rozumiemy się bez słów.
MR: Czy koronawirus bardzo ci pokrzyżował szyki? Czujesz taki głód sceny, że chciałbyś już pójść do takiego jazz clubu poczuć woń tego piwka, pewnie tego tytoniu gdzieś w powietrzu tego, że wchodzisz na scenę i niesiesz tę publiczność ponownie?
SW: Powiem szczerze, że brakuje tego klimatu, dymu cygar, smaku whisky. Niesamowite doznania płynęły z takich koncertów. Natomiast, niestety teraz wszyscy jesteśmy skazani na te hermetyczność, na te cztery ściany, gdzie może i się podśpiewuje nawet, natomiast to nie jest to samo.
MR: Ten czas pandemii próbujesz jakoś wykorzystać np. pisząc jakieś dodatkowe teksty? Na pewno wydałeś, stosunkowo niedawno tomik wierszy. Czy to jest dla ciebie taka odskocznia? Jednak poezję możesz nadal tworzyć, nawet w zaciszu własnego domu.
SW: Jeśli chodzi o poezję drugi tomik jest już wydany. Gdzieś tam w marzeniach już mam pomysł na dwa następne tomiki. Natomiast, dzięki poezji tak naprawdę znoszę to wszystko jako artysta, jako poeta, jako człowiek, który nie lubi tej hermetyczności, woli przebywać z ludźmi. To jest swoiste katharsis. Pisząc ten wiersz, automatycznie odpływa ze mnie takie napięcie, które generuje pandemia. Wiele miesięcy czekałem na ten drugi tomik. Jednak w końcu doszedł do skutku i bardzo się z tego cieszę. Genialna robota, jestem wdzięczny tym wszystkim osobom, które mi pomogły. Tutaj też ukłony w ich stronę. Natomiast pandemia może być okazją do napisania kilku nowych wierszy, zrodzenia się pomysłów, jeśli chodzi o wydanie następnego tomiku. Zobaczymy, jest to inspirujący czas.
MR: A jakie jest twoje największe artystyczne marzenie?
SW: Chciałbym kiedyś wystąpić na Broadwayu. Moim zdaniem jest to taka kolebka, taka mekka, do której idą artyści. Nie wszystkim się to udaje, oczywiście że nie. Natomiast gwiazdy światowego formatu np. Ella Fitzgerald, one kierowały się na Broadway. To jest taka właśnie kolebka. Być może, daj Boże.
MR: Masz jakiegoś artystę, z którym kiedyś chciałbyś wspólnie wystąpić?
SW: Mam takiego artystę. Mianowicie nieodzowny, genialny, fantastyczny, jeśli chodzi o frazowanie Frank Sinatra. Niestety już nie żyjący, natomiast genialny w tym co robił.
MR: A kogoś takiego z kim jest realne wystąpić?
SW: Hmm... sam nie wiem.
MR: To miej to pytanie w tyle głowy, może pod koniec rozmowy sobie do tego wrócimy. Zostawimy na chwilę ten artyzm z boku i porozmawiamy sobie o takiej codzienności. Czego ci brakuje w codziennym życiu? Masz takie momenty, w których łapiesz się na tym, że jednak w takiej sytuacji przydałoby się ten wzrok posiadać.
SW: Niczego mi nie brakuje w życiu i mówię to z pełną odpowiedzialnością jako człowiek, który przystosował się do tego życia. To jest adaptacja do zmiennych warunków. Zawsze to powtarzam, że jest to nieodzowny element, jeśli chodzi o osoby niewidome. Po prostu musisz się przystosować. Mało tego, nie musiałem, ale chciałem. Na dobrą sprawę, niczego absolutnie w życiu mi nie brakuje.
MR: A gdybyś miał taką sytuacje, gdzie przychodzi ktoś do ciebie i mówi, że jest szansa, żebyś odzyskał wzrok. Jest 50% szans na to. Jak byś na to zareagował?
SW: Wiesz co miałem taką szansę i nie poddałem się temu zabiegowi, dlatego że to nie ma sensu. Nie ma sensu dlatego, że teraz też jestem masażystą, świetnie się odnalazłem w tej pracy. To jest naprawdę mnóstwo satysfakcji, której nie miałem jako artysta, jako muzyk. Była satysfakcja, jednak nie taka jak teraz. Teraz pomagam pacjentom, oni są wdzięczni i tę wdzięczność się czuje.
MR: Z bycia artystą mogłeś wyżyć, czy jest to jednak trudne u nas w Polsce?
SW: Jeśli chodzi o życie jako artysta, to jednak troszeczkę ciężko. Znam ludzi, którzy teraz, do tej pory kontynuują swoją pracę jako artyści, wokaliści, instrumentaliści. Okazuje się niestety, że w czasach pandemii jest im bardzo, bardzo ciężko. Ja dziękowałem Bogu, że jestem masażystą. Tak naprawdę masażysta ma pełne ręce roboty przez cały czas. To jest zawód, który nigdy nie umrze. Zawsze będzie zapotrzebowanie.
MR: Przejdźmy zatem do tego masażu. Po skończonej szkole średniej poszedłeś do studium policealnego na ulicy Królewskiej. To było tak, że nie miałeś innego pomysłu, dlatego tam poszedłeś i nagle cię olśniło, czy wyobrażałeś sobie siebie pracującego w takim zawodzie?
SW: Jak koncertowałem, to różne to były miejsca, różni ludzie, różne kraje. Natomiast był taki epizod z krakowskim komitetem zwalczania raka. W momencie, kiedy byłem po pierwszym stopniu szkoły muzycznej, zastanawiałem się co zrobić dalej. Czy iść w muzykę, czy jednak wybrać coś innego? Wtedy myślałem, że muzyka to może być nie pewny element mojego życia. Wtedy pojawiła się pani Magdalena Chuderska i szepnęła mi słówko o zawodzie masażysty. Na początku pomyślałem, że jest to czyste szaleństwo. Natomiast później jak usiadłem i przemyślałem sobie to na spokojnie, zrozumiałem, że to ma sens. Wiedziałem, że zawsze mogę śpiewać, zawsze mogę grać, zawsze mogę tworzyć jako poeta. Natomiast, aby zarodzić na ten przysłowiowy chleb musiałem pomyśleć o czymś innym. Dlatego wybrałem masaż. Jest to genialna i ciężka, ale bardzo satysfakcjonująca robota.
MR: Jest taki stereotyp, że kobiety, które decydują się na masaż, mogą się bez krępacji przebrać przy osobie niewidomej, która wykonuje masaż. Pamiętam, że moi bliscy mieli właśnie taki pomysł na mnie, chcieli abym został masażystą. Ja jednak tego nie czułem i nigdy nie chciałem się w tamtą stronę skierować. Jednak było mi to tak tłumaczone, że jako osoba niewidoma mam świetny dotyk oraz każdy może się bez krępacji przy mnie przebrać, zwierzyć się ze swoich niedoskonałości. Ty się z tym zgadzasz?
SW: Troszeczkę się zgadzam, a troszeczkę nie. Z jednej strony mamy element braku wzroku, czyli faktycznie pacjentka bez krępacji może się rozebrać. Natomiast, ja jako masażysta, nie miałbym oporów, jeśli chodzi o masaż jako osoba widząca. To jest oczywiście zasługa ludzi ze szkoły masażu, którzy od razu mówią ci, że to jest twój pacjent. Nie jest ważne, czy jest to kobieta, czy mężczyzna. Ty po prostu masz przed sobą konkretną jednostkę chorobową, masz się nią zająć i tak naprawdę masz pomóc temu pacjentowi. Pomaganie ludziom jest priorytetem, niezależnie od ich wad. Nawet jeśli ktoś ma bardzo głębokie wady np. zaawansowana skolioza, gdzie jako masażysta nie za wiele mogę zrobić, ponieważ są to zaburzenia strukturalne. Natomiast możemy mu pomóc przeciwbólowo i to jest już bardzo, bardzo dużo.
MR: Teraz kiedy spotykasz się ze swymi pacjentami. To oni twierdzą, że jesteś lepszym masażystą, dlatego, że jesteś osobą niewidomą i więcej rzeczy możesz wyczuć. Coś w tym rzeczywiście jest?
SW: Ludzie na ogół tak stwierdzają, ponieważ masażysta niewidomy może się bardziej skupić, nie widzi, więc nic go nie rozprasza. Można rzec, że ja mam wzrok w dotyku. Moje oczy to są moje palce. Na dobrą sprawę nie interesuje mnie prawie nic. Oczywiście z pacjentem też musisz mieć kontakt. To nie jest tak, że masujesz tego pacjenta i sobie nie rozmawiacie. Dlatego też kocham masaż, nie dość, że ćwiczysz podzielną uwagę i zajmujesz się chorobą tego pacjenta, to jeszcze możesz te osobę poznać, możesz poznać wnętrze tej osoby.
MR: Czyli łączysz tutaj trochę masaż z taką duszą artysty?
SW: Dokładnie, przebija się to nieustannie.
MR: Porozmawialiśmy sobie trochę o twojej pracy zawodowej. Wtedy, kiedy pogodziłeś się już z tą utratą wzroku wtedy, kiedy wiedziałeś, że do końca twojego życia ta sytuacja już się nie zmieni, myślałeś o tym, że może być ci ciężko ułożyć sobie jakieś dorosłe życie, założyć rodzinę?
SW: Myślę, że nie użyłbym sformułowania pogodzić się. Ja potraktowałem utratę wzroku przede wszystkim zadaniowo. To jest po prostu kolejne wyzwanie, któremu chcę podołać. Właśnie na początku jakaś dziewczyna, później być może rodzina, oczywiście praca zawodowa. Masaż mi to właśnie umożliwił. Jeszcze wrócę do tego masażu. Masaż jest genialny, dlatego że on mnie nie eliminuje jako osoby niewidomej, a wręcz przeciwnie. Jest to takim atutem, że nic tylko pracować. Dlatego obaw nie było. Po prostu potraktowałem to jako kolejne zadanie, które przede mną stoi. Stwierdziłem, że życie pokaże co będzie później.
MR: Ja często się denerwuję, kiedy nie mogę czegoś zrobić, ponieważ jestem osobą niewidomą. Mówię sobie, że gdybym tylko widział to mógłbym np. podjechać gdzieś autem. Byłoby to wielkie ułatwienie i nie byłbym cały czas skazany na MPK. Masz też coś takiego?
SW: Mam też coś takiego, ale troszeczkę nie w tym kontekście. Myślę sobie, że gdybym widział, mógłbym więcej pracować. To jest tak, że jestem pracoholikiem. Uwielbiam pracować bardzo dużo. Utrata wzroku pomaga mi to w tym kontekście, że nawet jeśli więcej pracuję jako masażysta to noc mnie nie eliminuje.
MR: Chyba, że po godzinie 22 wyłączają sygnalizację dźwiękową. Jedynie to cię może eliminować. (śmiech)
SW: Dokładnie. Natomiast wtedy taksóweczka, panie kierowco proszę przyjechać. Po prostu trzeba sobie radzić. Nawet jeśli pojawia się przed tobą jakaś przeszkoda, mówiąc kolokwialnie, trzeba to wziąć na klatę. Kolejny aspekt, za który kocham Kraków to ludzie. Oni po prostu zawsze widzą osobę niewidomą pytają, gdzie idę i oferują mi pomoc. Jest to bezcenne.
MR: Powoli zmierzamy do końca naszej rozmowy. Czy jakiś artysta pojawił ci się z tyłu głowy, z którym chciałbyś wystąpić, czy jeszcze nie?
SW: Adam Rybarz, to jest artysta popularny w środowisku jazzowym. Myślę, że to jest moje marzenie, aby z nim wystąpić. Miałem z nim niejednokrotnie warsztaty wokalne. Jest fenomenalny. Jego zachowanie sceniczne pomaga mi się ukształtować.
MR: Ty się uczyłeś tych zachowań na scenie np. jak masz stać? My jako osoby niewidome często możemy zrobić jakiś głupi wyraz twarzy. Czy ciebie ktoś tego uczył, jak się zachowywać na scenie?
SW: Oczywiście, że tak. To były zachowania scricte z takiego zrobienia scenicznego show. To były godziny ćwiczeń. Pamiętam nawet koncert z orkiestrą symfoniczną. To było tak, że musiałem zobaczyć, gdzie jest orkiestra symfoniczna, usłyszeć ją przede wszystkim. Też musiałem uważać na to, aby nie zgubić mikrofonu albo nie spaść ze sceny. Jak występowałem na scenie to zawsze miałem przed sobą taki punkt odniesienia, dzięki któremu gdzieś tam nie poszedłem. Mikrofon był na statywie i to on był moim punktem odniesienia.
MR: Było może tak, że bardziej stresowałeś się tą całą otoczką, niż śpiewaniem?
SW: Nie, nie było czegoś takiego. Na warsztatach zawsze mówili, że zachowanie sceniczne jest ważne, ale przede wszystkim liczą się te elementy dzieła muzycznego np. intonacja. To zachowanie sceniczne to jest taka wartość dodana. Jeśli będziemy stać i prawidłowo frazować, czysto śpiewać to ludzie tak naprawdę usłyszą te niedociągnięcia w pierwszej kolejności. Nie chodzi tutaj o zachowania sceniczne, a raczej o brak tych zachować, tylko o warstwę muzyczną.
MR: Jeszcze na koniec możesz się podzielić, gdzie możemy znaleźć jakiś film z twojego występu? My tu tylko rozmawialiśmy. To tak jakby przyszła jakaś modelka, opowiadałaby jaka jest ładna, ale każdy chciałby zobaczyć jej zdjęcie. My tutaj rozmawiamy o twojej artystycznej duszy, zatem gdzie można zapoznać się z twoimi dziełami?
SW: Nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić wszystkich na stronę Szymon Wasiłowicz Official na facebooku, albo na youtube można coś znaleźć. Szczerze polecam!
MR: Dziękuję ci bardzo za rozmowę!
SW: Również ci bardzo dziękuję!